Jesień i wczesna wiosna to czas intensywnych prac ogrodowych. Doskonale wiedzą o tym mieszkańcy Bemowa, których domy sąsiadują z ogródkami działkowymi.
Znad działek unoszą się kłęby dymu z wypalanych „odpadów zielonych”. Na terenie dzielnicy jest kilkanaście hektarów działek. Usytuowane są one między innymi przy ul. Powstańców Śląskich, ul. gen. Maczka, Osmańczyka czy w okolicach lotniska Bemowo pomiędzy gęstą zabudową mieszkaniową.
Działkowcy wskazują, że obszary, na których gospodarują, to „zielone płuca” miasta – i nie da się ukryć, że stanowią one rezerwuar zieleni w rozległych obszarach miejskich blokowisk. Nie sposób jednak nie zauważyć, że działki to państwo w państwie – ich użytkownicy często nie tylko łamią zapisy prawa, ale lekceważą swoje sąsiedztwo, robiąc, co im się podoba, i uprzykrzając życie sąsiadom, którzy nie mogą otworzyć okien.
Nie wszyscy mieszkańcy zdają sobie jednak sprawę, że mają prawne podstawy do interwencji. Przetwarzanie odpadów poza instalacjami lub urządzeniami jest zabronione i zagrożone karą aresztu lub grzywny.
Spalanie pozostałości roślinnych (na przykład na terenie ogródków działkowych) dopuszczalne jest jedynie wtedy, gdy nie są one objęte obowiązkiem selektywnego zbierania. Tymczasem obowiązuje regulamin utrzymania czystości i porządku na terenie m.st. Warszawy. Nakłada ona obowiązek selektywnej zbiórki odpadów, w tym również odpadów zielonych, i przekazywania ich do punktów zbierania odpadów komunalnych lub (alternatywnie) do poddawania ich procesowi kompostowania w przydomowych kompostownikach pod warunkiem, że nie będzie to uciążliwe dla otoczenia.
Innymi słowy – działkowcy nie są ponad prawem i obowiązują ich te same przepisy co innych mieszkańców miasta. Nie ma zatem powodu, aby poddawać się ich dyktatowi
i znosić coroczne zadymianie okolicy.
Nie trzeba się zastanawiać, czy dym już nam przeszkadza, czy jeszcze da się go wytrzymać. Jeśli się pojawia, to znaczy, że ktoś po prostu łamie prawo.
Aleksandra Sheybal-Rostek,
radna Warszawy, PO